O rodzie Toporskich



Wstęp do pamiętniczków i kronik rodu Toporskich spisanych ręką Dziadka Stefana

No dobra, to tak... Gdyby któryś debil przeoczył to, co żem napisał na pierwszej stronicy, to we wsi wołają na mnie Stefek, w szkółce TłukToporski, natomiast dziewki z miasteczka Długi Stefan... Bo żem wysoki jest, jak na te siedemnaście wiosen. Ale w księgach zapisany jestem jako Stefan Lucjan Toporski, drugi tego imienia w rodzie, po praprapraprapra dziaduniu, rycerzu bogatym i sławnym, który to majątki miał wielkie jak królewicz jaki, a pił więcej jak wioskowy szewc. Także imię mam po nim i miłość do trunków też, tylko ni grosza po nim nie mam, bo cholera jedna wszystko przepił, a jak co zostało to kupił stado kóz.
Ale nie o to mi się tutaj rozchodzi... Piszę tu oto, do was potomni, w tym zeszycie, który żem, niemalże z zagrożeniem dla życia mego, zajebał proboszczowi, aby coś się po mnie zachowało. Bowiem czasy niespokojne nastały, a tak myślę sobie, że po rodzie wielkich Toporskich jakieś wspomnienia ostać się powinny, a reszta rodzeństwa mojego to tylko wstydu by przyniosła kochanemu praprapraprapra dziadziuniowi.

9 września 1939

Tak więc zaczęło się to wszystko od tego, żem zaspał do szkółki. Dopiero co zajęcia się zaczęły po przerwie letniej i tak se myślałem, że może coś by się stało, żeby tej szkoły, być jednak nie było. Ale nadzieja matką głupich, a żaden Stefan Lucjan Toporski głupi być nie może.To żem, przeklinając wszystko na czym świat stoi, szybko włosy moje długie związał, ziemniaka w zęby chwycił i żem już w kwadrans po piątej rano biegł do miasteczka, aby nie dostać kijaszkiem po łbie od pana psora za spóźnienie.
Gdy żem był już w takiej odległości, że dzwony co to rozpoczęcie zajęć zwiastują słyszeć mogłem, to żem stanąć musiał bo takem się zmachał. A że spóźniony i tak już byłem, to se spokojnie powietrza czerpałem.
I jak se tak stałem, to nagle słyszę jakieś burczenie okropne. Myślę sobie, ziemniak jakiś nie dzisiejszy, w sensie że cholera zgniła, to i teraz w kichach mi wariuje. Ale nie! Rozglądam się, patrzę czy jakiegoś psa czy kozy wściekłej nie ma, ale ni widu ni słychu. Myślę sobie, co za diabeł i po czuprynie się drapie. I wtedy to żem zobaczył.
Ze pięć samolotów nad lasem za miasteczkiem leci i  na rynek się kieruje. Coś mnie w żołądku znów zakuło, to myślę, znów ten ziemniak nieszczęsny, ale do głowy mi przyszło że to może przeczucie jakie albo co.
No bo samoloty prosto na miasto lecą, a proboszcz coś tam o jakiej wojnie mówił, że się zacząć miała. Ojciec mój to tam za bardzo mu nie wierzył, bo on to o różnych dziwnych rzeczach rozmawia, ostatnio to na przykład o higienie jakiejś. Ale po mojemu, to chociaż proboszcz głupi jest, to czasem i coś mądrego powiedzieć umie.
No to że chociaż twardy jestem i bać się byle czego nie boję, to coś mi do chaty biec z powrotem kazało. To ja nogi za pas i znów pędzę.
Nie wiele czasu minęło ,gdy już na podwórzu stałem i wrzeszczałem że wojna, i że bombardować będą.  W tem, matka moja rodzicielka z domu z miotłą wybiega i po łbie moim biednym wali, krzyczy żem znów zamiast do szkółki, to do tego Jaśka od młynarza na wódę chodzę i że nachlany jestem. A ja na to, że owszem zdarza się, na wódkę chadzam, ale jak kozy nasze kocham, to trzeźwy jestem i prawdę mówię.
I jak tak się z matulą sprzeczałem, to od strony drogi jakiś huk wielki do nas doszedł i jakby ziemia się zatrzęsła. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo staremu Maciejowi to już dwa razy bimber wybuchł i chatę rozdupcył, ale na niebie w oddali już samoloty było widać.
Wtedy to razem z matką szybko do chaty pobiegliśmy i pakować się my zaczęli. Szybko więc biorę portki jakieś i koszulę na zmianę, pentagram po praprapraprapra dziadku Stefanie i parę ziemniaków na drogę. Potem szybko po ojca i rodzeństwo moje, na łąkę gdzie się kozy pasą, i wszyscy zaganiamy kozy do lasu gdzie też sami biegniemy.
Między drzewami, spotykamy już młynarza i kowala z rodzinami, starą wójtową, co to na przeszpiegi wyszła, plotek szukać, proboszcza, co to na spacer po wiosce się wybrał i filozofował. Nikt się nie odzywał ale każdy szedł w głąb lasu. Stanęliśmy dopiero, jak wójtowa mało zawału nie dostała, gdy zza drzewa stary Maciej wyskoczył, krzycząc, że on już alkoholu warzyć nie będzie i żeby go nie bić po twarzy.
Okazało się że wszyscy, słysząc wybuch postanowili się skryć w lesie, za wyjątkiem Macieja, który to w lesie szukał grzybków, a żeby inspirację znaleźć i nową przyśpiewkę ułożyć. Starzy radzili się i radzili, aż mnie to znudziło. Wtedy to z torby proboszcza tenże zeszyt wyjąłem i jak przemykałem się pośród drzew ze zdobyczą to  o korzeń jakiś żem się potknął i w drzewo ryjem przyłożył. Teraz jak to pisze to łeb mnie boli straszliwie ale jako że do roboty nic nie ma innego to piszę, kończąc powoli bo ciemno się robi.

1 komentarz:

  1. ,,Piszę tu oto, do was potomni, w tym zeszycie, który żem, niemalże z zagrożeniem dla życia mego, zajebał proboszczowi, aby coś się po mnie zachowało."
    Powiem tylko, że więcej pytań nie mam, co do Dziadka Stefana. XD
    ,,I jak tak się z matulą sprzeczałem, to od strony drogi jakiś huk wielki do nas doszedł i jakby ziemia się zatrzęsła. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo staremu Maciejowi to już dwa razy bimber wybuchł i chatę rozdupcył [..]"
    Boże. XD XD Ale przynajmniej już wiem jak ukradł zeszyt.
    ,,Wtedy to z torby proboszcza tenże zeszyt wyjąłem i jak przemykałem się pośród drzew ze zdobyczą to o korzeń jakiś żem się potknął i w drzewo ryjem przyłożył. Teraz jak to pisze to łeb mnie boli straszliwie ale jako że do roboty nic nie ma innego to piszę, kończąc powoli bo ciemno się robi."
    Nie wiem, dlaczego wstawiam cytaty, ale to mnie kompletnie rozjebało. XD

    OdpowiedzUsuń